poniedziałek, 21 marca 2011

Raz po raz, i raz po dwa razy

18.00
A w Krakowie to tak nudno? Niekoniecznie wczoraj odwiedziłem spotkanie autorskie z Ignacym Karpowiczem. Dlaczego? Właśnie czytam ostatni rozdział Balladyn i Romansów. Nie polecam! A czemu? Gdy zacząłem czytać, wszystko poszło w odstawkę. A przecież trzeba żyć. Absorbuje myślą i humorem. Rzadkie połączenie, bo dość ryzykowne. Jednak w tym przypadku to wybuchowa mieszanka.

20.20

Po spotkania wracać do domu! Przecież dziś debata - ważna debata. Balcerowicz versus Rostowski. Osobiście w połowie zrezygnowałem. Nic nowego. Tona nudy, worki komunałów i jakże ważna pulpa nudy. Trudno. A może jednak debata o ekonomi musi być nudna? Chyba wątpię...

sobota, 19 lutego 2011

Zachęam Cię do Upadku!

Większość ludzi kojarzy Alberta Camusa z Dżumą przeczytaną w szkole(choć niektórzy znają ją tylko z bryków, a jeszcze inni nawet w tymże zakresie, bo przecież czytanie jest teraz passe - takie to czasy nastały postmodernistyczne i brutalne). Ja chciałbym jednak wspomnieć o innej pozycji tegoż autora. Chodzi mi o powieść Upadek. Mocno filozoficzna i niezmiernie ciekawa, ale bynajmniej nie zamierzam tu pisać żadnej recenzji, prywatnej wykładni, czy czegoś w tym rodzaju. Pragnę jednak zwrócić uwagę na pewien jej fragment, który chciałbym aby zachęcił do zagłębienia się w tą powieść krótką, aczkolwiek wymagającą czasu i przemyśleń.

Fragment przytoczony, w moim mniemaniu, daje dużo do myślenia. Cytuję:

Czy nie doznawał pan nigdy nagłej potrzeby sympatii, pomocy, przyjaźni? Tak, oczywiście. Ja nauczyłem się zadowalać sympatią. Można ją znaleźć łatwiej, a poza tym nie zobowiązuje do niczego. “Niech pan wierzy w moją sympatię”, w monologu wewnętrznym poprzedza bezzwłocznie: “A teraz zajmijmy się czym innym.” Jest to uczucie znane premierom: zdobywa się je tanim kosztem po katastrofach. Z przyjaźnią sprawa nie jest tak prosta. Długo i z trudem się ją zdobywa, ale kiedy się już przyjaźń posiadło, nie sposób się od niej uwolnić, trzeba stawić czoło. Niech pan przede wszystkim nie wierzy, że pańscy przyjaciele będą telefonować do pana co wieczór, jak powinni, by dowiedzieć się, czy nie jest to właśnie wieczór, kiedy postanowił pan popełnić samobójstwo lub, bardziej po prostu, czy nie pragnie pan towarzystwa, jeśli nie ma pan
ochoty wyjść z domu. Otóż nie, jeśli zatelefonują, będzie to właśnie wieczór, kiedy nie jest pan sam i życie jest piękne, zapewniam pana. Do samobójstwa raczej pana popchną w imię tego, co w ich mniemaniu winien pan jest samemu sobie. Niech Bóg nas broni, drogi panie, żeby przyjaciele cenili nas zbyt wysoko! Jeśli idzie o tych, którzy z urzędu powinni nas kochać, mówię o krewnych i powinowatych (cóż za określenie!), to już inna śpiewka. Mają właściwe słowo, ale jest to słowo-pocisk; telefonują tak, jak strzela się z karabinu. I dobrze celują. Ach, zdrajcy!
Co? Jaki wieczór? Dojdę do tego, niech pan będzie ze mną cierpliwy. W pewien sposób zresztą trzymam się tematu mówiąc o przyjaciołach i powinowatych. Widzi pan, opowiadano mi o człowieku, którego przyjaciel został uwięziony; ów człowiek spał co dzień na podłodze, żeby nie zaznać wygód, których pozbawiono tego, kogo kochał. Tak, drogi panie, któż będzie spał na podłodze dla nas? Czy ja jestem do tego zdolny? Niech pan posłucha, chciałbym być do tego zdolny, będę. Tak, wszyscy to kiedyś potrafimy i to będzie zbawienie. Ale rzecz nie jest łatwa, bo przyjaźń jest roztargniona albo przynajmniej bezsilna. Nie potrafi tego, co chce. Może zresztą nie chce dosyć? Może nie kochamy dosyć życia? Czy zauważył pan, że tylko śmierć budzi nasze uczucia? Jakże kochamy przyjaciół, którzy nas opuścili, prawda? Jak podziwiamy tych naszych mistrzów, którzy milczą mając usta pełne ziemi! Hołd przychodzi wówczas w sposób naturalny, ten hołd, którego oczekiwali może przez całe życie. Ale czy wie pan, dlaczego jesteśmy zawsze bardziej sprawiedliwi i wielkoduszni ze zmarłymi? Przyczyna jest prosta! Wobec nich nie mamy zobowiązań. Zostawiają nam swobodę, możemy rozporządzać swoim czasem, upchać hołd pomiędzy coctail i spotkanie z uroczą kochanką, słowem, przeznaczyć nań chwilę, z którą nie wiadomo co zrobić. Jeśli zobowiązują nas do czegoś, to do pamięci, a my mamy krótką pamięć. Nie, w naszych przyjaciołach kochamy świeżą śmierć, śmierć bolesną, nasze wzruszenie, siebie samych wreszcie!

To tyle, natomiast szerzej spoglądając na całą książkę znajdujemy tam rozważania na temat nas samych, naszej wolności oraz zniewolenia. Wydawać się może, że główną założeniem jest dostrzeżenie nieuchronności bezsensu tej życiowej układanki.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Rasowa Sinead

Tak, dziś walentynki. Dla jednych święto stricte konsumpcji rodem z Ameryki, a dla innych pretekst do znalezienia chwili dla swojej "połówki". Pierwszych - pomińmy, drugim(w imię walki z walentynkową tandetą koncertów serialowych gwiazd) proponuję za to kawałek Sinead O'Connor na wieczór.

Piosenka Nothing Compares To You pochodzi z albumu I Do Not Want What I Haven't Got z 1990, a była też promującym ją singlem. Swego czasu niezmiernie popularny. Magazyn Rolling Stone zaliczył ją do 500 utworów wszech czasów. Ja się nie dziwię. Co ciekawe warto wspomnieć, że autorem jej jest...Prince.

Niektórzy twierdzą, że to Madonna, niczym wino - czym strasz, tym lepsza. Nie wiem, może. Ale ja to wole mówić z przekonaniem o Sinead.Kobieta nieodgadniona, rasowa...Jakkolwiek to brzmi.

Jako że lubuję się w wykonaniach koncertowych(szczególnie takich wyśmienitych wykonawców jak ona) proponuję koncert z Rotterdamu sprzed trzech lat.

A i jeszcze jedno: każdy pretekst jest dobry do posłuchania lepszej muzyki.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Ex libris: Good Night Dżerzi

Właśnie trwa benefis Janusza Głowackiego w PR3 Polskiego Radia. Przednio, przednio!

Tym czasem ostatnia książka J.G. (jakiś czas temu kupiona) świeżo przeczytana. Strona za stroną i przeszła cała. No robi wrażenie. Kilka ciekawych fragmentów wynotowałem. Bo jak zwykle jestem pod wrażeniem głównie poszczególnych scen, a mniej całości. Ot, taka moja wada wrodzona, a może nabyta.

A Dżerzi obejmuje go i całuje w usta. I to wygląda jak scena miłosna, więc ścigający
przystają, a nawet się życzliwie uśmiechają. Bo już rozumieją, że to scena małżeńska albo
narzeczeńska. A Dżerzi, ciągle tańcząc:
- Zostawiłem to gówno, chciałeś, masz. Ale jakie mam szanse? Dziesięć procent?
Pięćdziesiąt? Dziewięćdziesiąt?
- Masz, nie wiem, wracaj, masz.
- Ten chujowy Sienkiewicz dostał, a Lew Tołstoj, wielki Lew Tołstoj nigdy nie dostał, czyli
mam.

- Popatrz tutaj. - Pokazał dwóch białych mężczyzn, brzuchatych, którzy się rozkładali jak
kobiety. A potem kobietę ogromną, która dawała im do ssania duży członek. - Tylko nie mów -
syknął - nie mów, że tego nie rozumiesz, to można lubić albo nie, ale nie rozumieć nie można. A
jak ktoś udaje, że nie rozumie, to znaczy, że jest hochsztaplerem. Ja tu się nie czuję ani Polakiem,
ani Żydem, ani bogatym, ani biednym, ani pisarzem, ani emigrantem, tylko człowiekiem.
Rozumiesz? CZŁOWIEKIEM!

Pani Stasia, czyli pięćdziesięcioletnia Polka z Greenpointu, sprzątając pracownię Dżerziego,
monologuje po polsku. A on siedzi na fotelu i czyta „New York Timesa".
Pani Stasia: Pan spojrzy, to moja przyrodnia siostra.
Pokazuje zdjęcie, ale on nie patrzy.
Pani Stasia: Podobna, nie? Ma dwie córeczki i, Bogu dzięki, kochającego męża.
Mąż ma pracę i dobrą opinię, w księgowości, czyli wszystko jest jak w kinie, bo nawet
pieniądze odkładają, i teraz powiem panu coś, ale żeby tylko między nami. Otóż jak w zegarku,
punktualnie raz na miesiąc, ten mąż, Bolesław, po kolacji znika, bez jednego słowa. Dziwne, co? A
jak wraca - to nad ranem i się długo myje. To co ona ma sobie biedna myśleć. Do kościoła chodzi,
obowiązki małżeńskie spełnia regularnie, gorący posiłek zawsze na stole. Dzieci zadbane - dwa
aniołki, o, tu mam ich zdjęcie. Niech pan się spojrzy, panie Jurku.
Pokazuje zdjęcie, on ciągle nie patrzy, ale jej to nie przeszkadza.
Pani Stasia: To co by pan zrobił na jej miejscu? Jezus, Maria, Józefie święty - mówi,
odkurzając pejcze, maski i kajdanki - jak tu się u pana, panie Jureczku, kurzy.

Ale na Siódmej ulicy przy Cafe Europa tłumek trochę większy i nieruchomy. Bo jest
skoczek, czyli na dachu się pojawił samobójca. Jeszcze żywy. Nie wszystkim chce się patrzeć, zwłaszcza że nie ma gwarancji, że skoczy, ale trochę ludzi jednak patrzy. (…)
Ktoś krzyczy:
- Albo, kurwa, złaź, albo, kurwa, skacz.
Ludzie wybuchają śmiechem i wtedy ten jeszcze przez chwilę człowiek, a zaraz już ciało,
leci w dół. I wtedy ten sam facet woła:
- Dlaczego?! Dlaczego, kurwa, to zrobiłeś?!
- A to był jednak chłopak, tak jak mówiłem - triumfuje ktoś na chodniku.

- Czy coś się stało? - spytałem.
- Nie, dlaczego? Ach, to - pokazał laskę. - Nie, to ćwiczę na wszelki wypadek.
Przygotowuję się do zawodu ślepca. Dużo czasu spędzam w ciemni, wywołując zdjęcia, i wzrok mi
się trochę popsuł. Niech się pan nie martwi. - Uśmiechnął się jakby złośliwie.


Osobiście czułem często obrzydzenie. Ale jakie?! Pyszne! Warto było. No i ten końcowy list…

A teraz czas na poprzednie pozycje Głowackiego. Po trzykroć polecam.

środa, 19 stycznia 2011

Wiesz, dlaczego dzwon głośny? Bo wewnątrz próżny.

Bardzo cieszy mnie wiadomość o tym, że PKPP Lewiatan złożyło wniosek do TK o zbadanie zgodności z konstytucją wolnego dnia w Święto Trzech Króli. I nie chodzi mi tu wcale o względy ściśle gospodarcze i biznesowe, a raczej o to że my – Polacy stajemy się coraz bardziej próżni. Lenistwo sięga powoli szczytów: brać jak najwięcej od państwa(wrodzony pierwiastek socjalny) ale dawać z siebie i od siebie jak najmniej(element liberalny) – mieszanka niby nie do pogodzenia, ale dla nas nie ma rzeczy niemożliwych. W końcu my jesteśmy Polacy.

Przychodzą mi jeszcze na myśl słowa jednego z najlepszych komentatorów ludzkiego żywota(jak najbardziej subiektywnie. Ignacy Krasicki pisze przecież Wiesz, dlaczego dzwon głośny? Bo wewnątrz próżny. Wykładnia chyba dość jasna...

Jesteśmy próżniakami, szkoda tylko, że zwykłe ruchome schody w tej próżności nam już nie wystarczają.

wtorek, 11 stycznia 2011

Wielki niewypał

Miała boć niespodzianka, niespodziewana wiadomość, wyszła wielka klapa. Chodzi mi o nowy narybek Rychu Poparcia Palikota. Ileż było spekulacjo kto będzie TYM. MożeBartosz Arłukowicz, może Ryszard Kalisz, a może nawet ktoś z platformowej wierchuszki, ale skończyło się jak wiadomo na wielkim…niewypale – Piotrze Tymochowiczu.

Były poseł z przekonaniem starał się mówić o tym, że człowiek, który to w ogromnej mierze odpowiadał za kreowanie teatralnej warstwy rodzimej polityki teraz będzie rozbrajał innych. Oczywiście! Z pewnością Palikot jak i sam Tymochowicz oddzielą się teraz od tego typu zagrywek. Toż toby była cyniczna gra, gdyby mieli oni wykorzystać tego typu potencjał.

Szkoda tylko, że dwaj panowie nie pokuszą się o trochę bardziej konstruktywną demaskację samych siebie i zauważą coraz większą śmieszność jaką nam serwują. Za najlepszy komentarz do tego co się dziś wydarzyło uważam reakcję prof. Czapińskiego – skwitował to krótką wypowiedzią(mniejsza o nią) oraz soczystym…śmiechem.
Z drugiej strony,daje to i nam – obserwatorom tego spektaklu – że sami chyba trochę pogubiliśmy się i wciągnęli w to show. Powiedzmy sobie szczerze, czy nie czekaliśmy na tę wiadomość (czasami z wypiekami na twarzy)?

Spodziewaliśmy się „wielkiego bum”, ale pan Janusz nas zaskoczył i nie robiąc niespodzianki zadziwił nas bardziej niżli moglibyśmy się spodziewać. . Zaskoczyć kogoś to jest „coś”, ale zaskoczyć kogoś brakiem zaskoczenia to jest „wielkie coś”. Przyznaję, zaskoczony to ja jestem, ale nie głupotą…to mnie już nie dziwi.

niedziela, 9 stycznia 2011

Polecam: muzyka

Nie mam ostatnio ochoty pisać, mimo że w głowie gotuje się multum myśli. Lepiej się trochę wstrzymać. Niech przemyślenia się pogłębią i troszkę przegryzą wzajem. Bo przecież takie pisanie dla pisania to nic dobrego ze sobą nieść nie mogą. Co najwyżej banały.

A żeby coś niecoś tu - że się tak wyrażę pompatycznie – opublikować, chciałbym wam polecić coś od siebie. Chodzi mi o koncert Możdżer+ z festiwalu Solidarity of Arts 2010. Niesamowity popis Możdżera i światowych gwiazd jazzu wraz z polskimi artystami. Nazwiska takie jak choćby Marcus Miller, Alex Han czy Lars Danielsson mówią same za siebie i myślę, że nie tylko fanom jazzu. Gwarantują także świetne jam’y.

Co ważne, koncert pokazał, że my – Polacy nie musimy zachwycać się jedynie przaśną, biesiadną zabawą, ale potrafimy spojrzeć trochę dalej zmuszając nasze głowy do małej kulturalnej(a w tym wypadku muzycznej) gimnastyki. Uważam, że to jedno z ważniejszych kulturalnych wydarzeń ostatniego roku. A oto fragment z tegoż koncertu. Kawałek „Come Togeather” (oryginalnie - The Beatles, otwiera album Abbey Road).